Wyprawa za ocean

Po Bożym Narodzeniu 1835 roku nadszedł li«t od biskupa Nowego Jorku, Jana Dubois z pilną prośbą o przysłanie księży z odpowiednimi kwalifikacjami do obsługi osadników niemieckich w Ameryce. Ksiądz Dichtl zajął się gorączkowo ostatnimi przygotowaniami; między innymi zorganizował zbiórkę pieniędzy na wyjazd dla Janka, ponieważ Fundacja Leopoldyny, bawiąc się w drobiazgowe formalności, odmówiła zapłacenia biletu.

Wczesnym rankiem, dnia 8 II 1836 roku, Janek udał się do Budziejowic, nie żegnając się z nikim. Tylko
21
biedna matka nie spała i długo odprowadzała wzrokiem swojego syna. Nie miała go już więcej zobaczyć na tej ziemi. Po przewlekłej chorobie zmarła dnia 13 VII 1847 roku.

Z Budziejowic wysłał Janek list pożegnalny: „Drodzy Rodzice! Chciałem zaoszczędzić Wam i sobie męki pożegnania, dlatego wyjechałem, nie mówiąc Wam, że już nie wrócę... Jestem pewien, że Wasze błogosławieństwo towarzyszyć mi będzie wszędzie... Nie mogę się sprzeciwiać wezwaniu Boga... On każe mi pracować dla dusz najbardziej opuszczonych... To również przyczyni się do Waszej szczęśliwości w niebie...”

Od połowy lutego Neumann przeprawiał się dyliżansem pocztowym przez „Las Czeski”, aby dotrzeć przez Monachium do Strasbourga. Tam ksiądz Andrzej Raess miał go zaopatrzyć w listy rekomendacyjne do Filadelfii i w pieniądze. Co prawda, ksiądz Raess podarował mu wiele książek, ale z pieniędzmi było gorzej. Janek mając w kieszeni dosłownie 40 dolarów udał się dalej przez Paryż w kierunku portu Le Havre. W dyliżansie paryskim jadącym na północ nie było już miejsca i na pewien odcinek drogi umieszczono go wśród skrzyń i kuferków. Chwilami wydawało mu się, że wytrzęsie wszystkie wnętrzności z siebie. Podczas tej uciążliwej podróży zgubił mały krzyżyk z kości słoniowej, zakupiony w Paryżu za dość pokaźną sumę; zaginął mu również list polecający do biskupów amerykańskich.

W porcie Le Havre ogromny trójmasztowiec „Europę” przygotowywał się do rejsu. Przy pomocy tłumacza Janek nawiązał kontakt z kapitanem okrętu Drummond, który zgodził się na zabranie go do Ameryki za 80 franków, ale bez miejsca w kabinie i bez wyżywienia. Pozostało mu 56 franków na zaopatrzenie się w żywność. Postarał się jeszcze o siennik słomiany i zajął przydzielony kąt na okręcie, który podniósł kotwicę 20 kwietnia.

Na pokładzie okrętu znalazł się wśród ludzi różnego autoramentu. Już w pierwszych dniach, ktoś ukradł mu czapkę pozostawioną nieostrożnie na sienniku. Podczas jednej z burz, doznał niebywałego wstrząsu, gdyż część złamanego masztu zwaliła się zaledwie kilka centymetrów od niego.

Po czterdziestu dniach żeglugi, w sobotę przed uroczystością Trójcy Świętej, ujrzał dalekie kontury amerykańskiego lądu.

Przeciwny wiatr, jak również okres obowiązującej kwarantanny, opóźniły wejście do portu. Dopiero 2 czerwca, w uroczystość Bożego Ciała, jachtami przewieziono pasażerów na centralną wyspę Staten Island, do Nowego Jorku, liczącego wtedy 250 000 mieszkańców. Neumann stanął na nowym kontynencie w dziurawych butach, w zniszczonym ubraniu, z jednym dolarem w kieszeni. Nie wiedział jeszcze, że w niedługim czasie dołączy do grupy pierwszych redemptorystów w Ameryce, którzy w tym samym miejscu wylądowali przed sześciu laty.

Pierwszą troską Jana zagubionego w nowym mieście, było znalezienie jakiegoś kościoła katolickiego. Po uzyskaniu informacji, dotarł do budynku kurii biskupiej przy katedrze św. Patryka. Wikariusz Generalny, ksiądz Jan Raffeiner, obsługujący parafię św. Mikołaja zaprowadził Neumanna do biskupa Jana Dubois. Biskup Dubois, Sulpicjanin, liczący wtedy 72 lata trudnego życia, pogrzebał w papierach odnajdując list od ks. Raessa ze Strasbourga i odezwał się sucho z pozorowanym niezadowoleniem: „Jak odważyłeś się pokazywać tutaj w pojedynkę! Gdzie są twoi towarzysze? Ja chciałem trzech, co najmniej trzech... rozumiesz?” — Po chwili rozpogodziła się jego twarz i z wielką serdecznością przygarnął Janka, jak cenny dar przysłany przez Opatrzność Bożą. „Natychmiast cię wyświęcę, bo bardzo jesteś mi potrzebny”.

Błyskawicznie ustalono terminy wyższych święceń.

Tymczasem ksiądz Raffeiner zaprowadził oszołomionego ale i szczęśliwego Neumanna do swojej parafii św. Mikołaja i bez wielkich wprowadzających wyjaśnień, przedstawił go grupie dzieci, zebranych w liczbie około 30: „Oto jest wasz nowy katecheta. On Was przygotuje do Pierwszej Komunii świętej i własnoręcznie poda Wam Pana Jezusa, gdy odprawiać będzie pierwszą Mszę świętą”.

Nie było wiele czasu na rozważanie świętości sakramentu kapłaństwa. W krótkich aktach strzelistych, między zajęciami z dziećmi i przeważnie w nocy, gotował się na przyjęcie święceń. Subdiakonat otrzymał 19 czerwca, a diakonat 24 czerwca. Mając 25 lat i 3 miesiące otrzymał święcenia kapłańskie w katedrze św. Patryka dnia 25 czerwca 1836 roku.

Dusza jego śpiewała „Magnificat” przenosząc się do rodzinnych stron. Modlił się z wdzięcznością za swoich najdroższych, którzy nie mogli być z nim w tak jedynej chwili spełnionych marzeń.

W uroczystość świętego Piotra i Pawła, dnia 29 czerwca, w kościele św. Mikołaja odprawił uroczystą Mszę prymicyjną udzielając Komunii świętej dzieciom. Kazanie prymicyjne wygłosił ks. Raffeiner. Po Mszy świętej, dzieci i ich rodzice złożyli prymicjantowi drobne upominki, a ksiądz Raffeiner ofiarował mu sutannę i buty. Największą radość sprawił mu sprezentowany przez biskupa przenośny ołtarz połowy, z którym niebawem miał wyruszyć na wędrówki misyjne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz