Oczekiwanie

Dnia 10 lipca 1835 roku, szedł Jan Neumann ze spuszczoną głową w kierunku rodzinnego miasta Prachatycze. — Jak powiedzieć w domu, że nie ma nadziei na otrzymanie święceń kapłańskich? Jak przedstawić zamiar wyjazdu do Ameryki?

Domownicy już od szeregu miesięcy żyli uroczystością prymicyjną. Jan często otrzymywał listy od sióstr donoszące o detalach tych przygotowań. Gdy stanął w drzwiach mieszkania, miał ochotę wybuchnąć płaczem. Ale wszyscy już wiedzieli, gdyż Wacław przywiózł wcześniej tę smutną wiadomość z Budziejowic. Naturalnie, nie obeszło się bez płaczu, lecz rodzina Neuman- nów, to rodzina przyzwyczajona do różnych prób życiowych, nie utraciła nadziei w przekonaniu, że Bóg potrafi pisać prosto na krzywych liniach.

W następnych dniach, Jan sprowadzał rozmowę na inne tematy, aby choć trochę rozweselić swoich najdroższych. Opowiadał, jak przed kilku miesiącami dwóch oficerów cesarskich przyszło do seminarium i pytali o kleryków znających język francuski, włoski i hiszpański. Chcieli zwerbować jednego ze starszych alumnów na sekretarza do ambasady cesarskiej. Między innymi wysunięto kandydaturę Janka, ale on nie chciał o tym słyszeć. Nawiązując do tego opowiadania, znalazł wreszcie odpowiedni kontekst do wyjaśnienia najbliższym swojego wielkiego sekretu. „Bóg też ma swoje ambasady... Ma swoje ambasady w krajach odległych, po drugiej stronie oceanu. Tego właśnie pragnę... chcę być misjonarzem w Ameryce”.

Najspokojniej choć z wyraźnym bólem przyjęła tę wiadomość pobożna matka. W jej zgasłym uśmiechu można było wyczytać: „Przeczuwałam... już o tym wiedziałam...” Siostry zareagowały spazmatycznym płaczem, bo też dla mieszkańców czeskiej mieściny z pierwszej połowy XIX wieku, dalsza wyprawa w świat równała się śmierci. Tylko u najmłodszego Wacka miejsce smutku szybko zajął entuzjazm, gdyż w jego młodzieńczym umyśle Ameryka kojarzyła się z awanturniczymi przygodami pośród Indian.

O planach zamorskiej wyprawy najpóźniej dowiedział się ojciec. Janek tłumaczył mu: „Widzisz, Tatusiu, tutaj mamy tysiące kapłanów, nawet walczą między sobą o lepsze stanowiska i placówki, a tam w Ameryce brak ich całkowicie. Czy nie uważasz, że jest moim obowiązkiem przyjść z pomocą tamtym biednym ludziom?”

Myśl Janka coraz bardziej zaprzątały takie sprawy, jak paszport, bilet, podróż okrętem, trasa przerzutu przez ocean...

Tymczasem trzeba było jeszcze długo cierpliwie czekać na listy biskupów amerykańskich. Zawieszony w próżni między nadzieją i zwątpieniem, osładzał swoje oczekiwanie pielgrzymkami do najbliższych sanktuariów. W tym czasie został zaproszony do wygłoszenia kazania o Matce Najświętszej z okazji uroczystości odpustowej w sąsiedniej parafii Krobold, gdzie proboszczem był brat jego kierownika duchowego, ks. Antoni Dichtl. Nie chciał się zdradzić przed domownikami, może z tremy, ale ci dowiedzieli się od kogoś o kaznodziejskim występie Janka i również w tajemnicy przed nim udali się do kościoła. Wacław opowiadał potem, jak widział łzy w oczach matki. Janek bowiem zakończył kazanie modlitwą, której ona sama nauczyła go, gdy był jeszcze dzieckiem. Matka słuchała wtedy jego kazania po raz pierwszy i... ostatni.

Prachatycze miały się stać wkrótce dla Janka tylko wspomnieniem. I może właśnie dlatego odczuwał potrzebę przyjaźni i utrwalenia w swej pamięci obrazu drogich sercu osób. Przy każdej więc sposobności malował portreciki bliskich. Kiedy ktoś jednak prosił o jego własną podobiznę, wymawiał się, mówiąc: „Nie potrzeba, wystarczy pomodlić się za mnie”.

W tym przygotowaniu duchowym przez wzmacnianie własnego ducha i wymianę gestów wzajemnej miłości upłynęła cała jesień. Troskę o przyszłe losy składał Janek w ręce Opatrzności Bożej. W noc Bożego Narodzenia modlił się ze szczególną gorącością serca, aby mógł doprowadzić do końca misję, do której Bóg dał mu natchnienie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz