Przełożony redemptorystów w Ameryce

Dla zrozumienia trudnej i nietypowej roli O. Neumanna jako przełożonego wszystkich placówek w Ameryce, należy przypomnieć, że na skutek ruchów rewolucyjnych w Europie, już w roku 1844, dekretem papieskim, klasztory amerykańskie zostały odłączone od prowincji austriackiej i poddane jurysdykcji prowincjała belgijskiego, O. Fryderyka von Helda, rezydującego w Liege. Prowincja belgijska przeżywała wtedy swój rozkwit.

Przypisanie placówek amerykańskich pod opiekę prowincji belgijskiej miało swoje ujemne strony, ponieważ rozgraniczenie kompetencji nie dokonało się w sposób dość jasny i zdecydowany. Bardzo długo jeszcze ścierały się ze sobą wpływy poprzednich konsul- torów wiedeńskich z nowymi decyzjami płynącymi z Belgii. Rodziło to wiele pożałowania godnych nieporozumień, a najbardziej zniechęcało redemptorystów w Ameryce.

Prowincjał von Held w czasie wizytacji placówek amerykańskich w roku 1845 nie spostrzegł się, że miejscowych problemów nie można rozwiązywać kategoriami przywiezionymi z Europy. Okazał się za ciasny i surowy na miarę inkwizytora.

Opisaliśmy już wyżej, jak nieszlachetnie potraktowano zasłużonego O. Prosta. Podobne nieprzyjemności spotkały jego następcę, O. Czwitkowicza, chociaż obwinianie tego ostatniego o nieroztropność i porywczość w decyzjach, nie było tak całkiem bezpodstawne.

Znając ten kontekst, nie można się dziwić, że z wielkim lękiem O. Jan przyjmował wysoki urząd przełożonego po O. Czwitkowiczu. Miał za sobą już dwunastoletni staż pracy na tym terenie, ale liczył dopiero 36 lat. W skład jego podwładnych wchodzili Austriacy, Czesi, Holendrzy, Belgowie, Bawarczycy i Szwajcarzy. Znał to środowisko zróżnicowane pochodzeniem, językiem, formacją i sposobem myślenia. Zdawał sobie sprawę, że nie miał czym imponować, choć nie zdradzał specjalnego kompleksu z racji małego wzrostu i słabego głosu. Nie łudził się, że i przy największych staraniach ze swej strony, znajdą się współbracia, którzy mu nie podarują i wezmą na ostrze krytyki każde jego przedsięwzięcie. I rzeczywiście miało to miejsce wiele razy. Jednym nie podobała się jego pobożność, gdy usiłował na przykład zachęcić do wspólnego odmawiania brewiarza. Inni uważali, że brakuje mu autorytetu, albo — ściślej mówiąc — „silnej ręki do rządzenia”. Ktoś przyrównał go do straszydła na zbożowym łanie, którego wróble obawiać się nie muszą.

Większość współbraci doceniała jednak jego zalety i uważała O. Neumanna za najodpowiedniejszego na urząd przełożonego. Nikt nie kwestionował nieprzeciętnej inteligencji O. Jana, który każde zagadnienie umiał rozpatrywać w wielu aspektach. Przy całej wrodzonej nieśmiałości ujawniał charakter silny i zrównoważony. Przede wszystkim dobrocią i gotowością do poświęceń, z miejsca budził we wszystkich ogromne zaufanie.
Sytuacja O. Neumanna o tyle była skomplikowana i niejasna, że będąc przełożonym wyższym, nie był ani prowincjałem ani wiceprowincjałem. Nie mógł zatem podejmować decyzji o większej wadze, bez uzgodnienia z prowincjałem belgijskim. Znajdował się niejednokrotnie między kowadłem a młotem. I tak na przykład z Belgii przychodziły inspiracje, żeby nie przyjmować zbyt szybko nowyych placówek zanim się nie umocni i dobrze nie zorganizuje klasztorów już istniejących. Tymczasem coraz częściej biskupi wywierali nacisk i prosili redemptorystów do swoich diecezji. Takie oferty złożyli biskupi: z Nowego Jorku — biskup John Hughes, z Filadelfii — biskup Franciszek Kenrick, z Teksasu — biskup Odin, z Oregon — biskup Blanchet, z Nowego Orleanu — biskup Blanc.

Inną przyczyną powstrzymującą go od śmielszych decyzji była okoliczność, że listu z wiadomością o nominacji nie uważano za formalny dekret. Takowy dokument miał dopiero przywieźć kolejny wizytator, O. Marcin Stark.

W maju 1847 roku przyjechał zapowiedziany wizytator i w ciągu pięciu miesięcy odwiedził wszystkie domy, rozwiązując na miejscu najbardziej palące problemy. Przy tej okazji, O. Stark zaaprobował przyjęcie dwóch nowych placówek, to jest kościoła św. Alfonsa w Nowym Jorku i domu w Nowym Orleanie.

Jakkolwiek wizytacja O. Starka odbyła się spokojnie i bardzo owocnie dla amerykańskich domów, to na jej marginesie O. Neumann uświadomił sobie lepiej, że i on ma wrogów, umiejących pisać skargi do Liege, do Wiednia i w końcu do Rzymu. Nie dziwił się przeto, że władze zakonne w Europie traktowały jego urząd jako przejściowy. Nie znaczy to bynajmniej, że nie bolały go te trudne zagadnienia dotyczące współżycia w umiłowanym przez niego Zgromadzeniu.

Kiedy przetrawiał w sobie te myśli, otrzymał jeszcze inny list, tym razem z Prachatycz. Oczy jego nie mogły uwierzyć, bo stale wysyłał tam listy, a od 10 prawie lat nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. I oto teraz pierwszy list, podpisany przez Ludwikę... Ale zagłębiając się w treść listu, zrozumiał, że to nie pierwszy list. Oni tam w domu, też pisali, wysyłali... Listy ginęły i on nawet nie wiedział, że przed dwoma laty umarła mama...

O, jak gorzko doświadczał go Bóg w tych dniach! I znowu spędził wiele godzin na klęczkach, wspominając rodzinny dom, na przemian modląc się za zmarłą matkę i odtwarzając w pamięci każde jej słowo, uśmiech i gest...

Obarczony wewnętrznym cierpieniem nad miarę, tęsknił za chwilą złożenia odpowiedzialnego urzędu przełożeństwa. Nastąpiło to w styczniu 1849 roku, kiedy do Ameryki przybył z nową grupą misjonarzy Belg, O. Bernard Hafkenscheid. Przyjechał on z tytułem wiceprowincjała, co oznaczało, że redemptoryści amerykańscy uzyskali większą autonomię.

O. Neumannowi ulżyło to tylko częściowo, bo nie został całkowicie zwolniony z odpowiedzialności. Mia nowano go konsulatorem, czyli doradcą wiceprowincjała, O. Bernarda, a ten w niedługim czasie uznał go za swoją prawą rękę. Po roku, z domów amerykańskich utworzono prowincją z bezpośrednią zależnością od Generała w Rzymie.

Charakteryzując krótko dwuletnie rządy O. Neumanna, nie można powiedzieć, że dokonał dzieł nadzwyczajnych. Nie można też poprzestać na wyliczeniu takich zasług, jak przetłumaczenie i wydrukowanie reguły Zgromadzenia dla redemptorystów amerykańskich, otworzenie nowicjatu ze stałą siedzibą w Pittsburgu, zakupienie terenu w Maryland pod przyszłą budowę budynku seminaryjnego i wreszcie oddanie szkół parafialnych w fachowe ręce Sióstr Szkolnych Notre Damę. Obok tych osiągnięć, dokonał o wiele większych w dziedzinie duchowej, których nie zanotowały żadne kroniki klasztorne.

W tym okresie wielu współbraci zakonnych poznało jego wyjątkowy charyzmat miłości i umiejętność podchodzenia do ludzi nieokrzesanych, niejednokrotnie grubiańskich. Dla ilustracji warto przytoczyć scenę przy furcie klasztoru w Nowym Jorku. O. Neumann przyjechał odwiedzić tamtejszego przełożonego, O. Gabriela Rumplera. Furtę otworzył świeżo upieczony braciszek, który nie znał O. Jana i potraktował go dość niegrzecznie, "mrucząc pod nosem, że znowu jakiś natrętny włóczęga przyszedł zawracać głowę i jemu i przełożonemu. Rychło jednak poznał swoją gafę, gdy O. Rumpler witał na kolanach wyższego przełożonego w osobie niepozornego przybysza. Biedny braciszek najchętniej zapadłby się pod ziemię ze strachu i wstydu, ale O. Jan obdarzył go pełnym dobroci spojrzeniem, dodając uwagę, którą adresat zapamiętał na całe życie: „Brawo, bracie! Dziękuję za przysługę ale radzę na przyszłość, nie myśleć tak głośno...”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz